Forum

Mierzyn 24 - Portal Mieszkańców > Mierzyn > Metropolia Szczecin :: Forum :: Ogólne :: Narzekalnia
 
<< Poprzedni temat | Kolejny temat >>
Sąsiedzie - pozwól żyć naszym pupilom...
Moderatorzy: admin, moderator1, żaba, kacper, tomek24, marylka, moderator
Autor Odpowiedzi
Yupi33
08 maj 2012 : 20:15
Zarejestrowany #791
Dołączył: 08 maj 2012 : 19:34
postów: 1
SĄSIADKA – „niewiedza”, czy „generator” zła?


Z trudem sięgnęłam po przykre wspomnienia. Opisuję sytuację, która nas dotknęła. Bezradność każe mi szukać pomocy, wyjścia… sposobu na powrót do życia z naturą.



‘Mija wiosna i okres lata nadchodzi…’


08.05.2012

Okno Życia….. czy - życie za szybą?

I.Jedenaście lat temu przeprowadziliśmy się z bloku do nowego domu poza miastem, wybudowanego w szczerym polu, na obrzeżu ugoru!

Na nowe miejsce ściągnęliśmy również nasze koty.

Ulica zasiedlała się. W sąsiedztwie pojawiło się parę psów, lecz po dopasowaniu godzin spacerów
problemu nie było.

Problemy pojawiły się kilka lat później, kiedy obok, po drugiej stronie drogi zamieszkało, w nowo wybudowanym domu starsze małżeństwo.

Już w pierwszych dniach po ich wprowadzeniu zrozumiałam, że trudno będzie utrzymać przyjazne stosunki sąsiedzkie.

Minęło zaledwie parę dni; zachodził dzień.
Nastała noc.
Głośne pojękiwania przeradzające się w skomlenie nie dawały nam zasnąć.
Nad ranem skowyt ucichł.

W południe przyszła do nas sąsiadka z prośbą o wypożyczenie dwóch łopat. Zdziwiło mnie to bardzo. Wcześniej widziałam jak jej syn wraz z mężem wkopywali w koło posesji paliki.
Była zażenowana. Jej wymuszony uśmiech przeraził mnie.
Kiedy zwróciła łopaty zauważyłam na ich ostrzach kłębuszki ciemnej sierści.

Kilka metrów za jej działką, w polu leżał świeżo nasypany kopczyk. Zbliżyłam się i zobaczyłam wystające łapy psa nieudolnie przykryte grudkami ziemi, chwastem, patykami, na kopcu powiewał plastikowy worek z super-marketu….

Pies nie był ich. Nie próbowałam zrozumieć co mogło się stać.

Dni mijały.
Sąsiedzi z vis-a- vis, dalej przychodzili do nas korzystając ze sposobności, że bramka się nie domyka, to : po trzepaczkę, deskę, skorzystać z telefonu ( choć mieli własne komórki), taczkę, pompkę do opon itp….

Przecierali szlak, nieświadomie? ….

Czas mijał.
Przez nasz ogród przechodziły inne koty. Zostawiliśmy parę ciasnych przejść awaryjnych, z których chętnie korzystały.

Jeden z tych kotów nie wyglądał za dobrze.
Zauważyłam, że pozostawia po sobie kupki z krwią.
Z początku myślałam, że to kupy lisa. Sąsiadka od czarnego psa, z domu stojącego bliżej szosy powiedziała mi, iż widziała jak „ta nowa” wyrzuca kości za płot, chwaląc się, że dokarmia właśnie lisa.

Kota, o którym wspominam, widziałam jeszcze tylko kilka razy. Taki sam los musiał dotknąć czarną, dziką kotkę, która czasami przebiegała przez nasz ogród. Ostatnimi czasy wyglądała okropnie.

Ogarnięta niepokojem, poszłam sprawdzić co, rzeczywiście znajduje się za ogrodem tych nowych.

Tuż przy płocie, na kępkach ostu leżały, w nieładzie porozrzucane: odłamki kości, skrawki zgniłego mięsa, zzieleniała skóra od słoniny;
Osłupiałam z niesmaku.

Skojarzyłam fakty. Prawda nasuwała się sama.

W zeszłym roku straciliśmy jednego z naszych kotów. Miał podobne objawy (jak te nieszczęśniki, o których w/wspomniałam).
Kot czuł się bardzo żle, czekałam na powrót sąsiadki, by prosić ją o pomoc;
Leczyła dzieci… - jednak, kiedy wyjaśniłam, że chodzi o mojego kota, który mógł zjeść coś złego odepchnęła mnie ode drzwi, uśmiechając się z niedowierzeniem.
JAK ŚMIAŁAM!!!!!!!
Kot „umarł” w męczarniach.

Mijała zima. Starałam się, aby kontakty z nowymi sąsiadami skrócić do mówienia sobie dzień dobry.
Pragnęłam, aby moje koty zapomniały o śmiercionośnej stołówce, tym bardziej, iż na jesieni drugi z moich kotów, kotka wróciła do domu z pokaleczonym pyszczkiem. Lekarz wyciągnął z jej gardła gałązkę rzepu. Nie miała szczęścia , odmawiała przyjmowania pokarmu i po kilku dniach walki o przetrwanie … „umarła”.
Co rano udawałam się - ukradkiem na pole, za ogród „nowych” skąd wybierałam wyrzucane wieczorem przez nich świństwa. Wolałam to robić niż jeździć z moimi zwierzakami po lekarzach.
Nie mogłam jednak dopilnować wszystkiego. Miałam wrażenie jakbym czyniła coś złego.
Wcześniejsze prośby, które kierowałam do sąsiadów (Nowych) odbijały się od nich jak groch o ścianę. - BAGATELA.
Chcąc ratować sytuację, poprosiłam więc kobietę, która u niej (sąsiadki) pracowała w ogródku, aby, nie urażając dumy PANI wyjaśniła jej delikatnie, żeby zaprzestała wyrzucania jedzenia zwierzakom. To nie przynosi im szczęścia.
Kobieta, jak i inne osoby, które sąsiadka zatrudniała u siebie były ‘rozważne’. Starały się przypodobać pracodawcy, a nie narazić!
Głupio sądziłam, że mogłyby tu zaistnieć stosunki międzyludzkie.

Powrócił mi niestety obrazek, który starałam się wymazać z pamięci.
Wyostrzył się nawet.
Przypomniałam sobie, kiedy pod dyktando Nowej, ogrodniczka wspięta na drabinie przyjmowała miotłę od niej, by łatwiej zbić gniazda jaskółek uwite nad wejściem do domu. Jajeczka spadały na kafle, a Nowa rozgniatała je swoimi chodakami.
I wszystko było po starej myśli.

NOWA, dalej mówiła mi dzień dobry i dalej czyniła to co wcześniej, a na jej twarzy pojawiał się grymas pogardy, rozjaśniony błyskiem satysfakcji w oku.

Chyba ją to bawiło.

Taka, tania rozrywka….

II.

Za ogrodem Nowych ruszyła budowa nowego osiedla. Teren zagrodzono. Płot pociągnięto od ich działki uniemożliwiając dojście na pole, za płot ich ogrodu.

Mogło to znaczyć kres kłopotów.



Było wcześnie rano. Wietrzyłam pokój kiedy zauważyłam sąsiada NOWEGO wyrzucającego w pośpiechu na ziemię, przy, dopiero co postawionym ( po kilku latach, wreszcie) kubłu na śmieci – odpady z jedzenia.

Musiało to już trwać dłuższy czas.

Tak blisko nas. Blisko drogi.

Osoby, wyprowadzające psy na spacer, jeśli miały szczęście natrafić na obecność Nowych, upraszały ich o nie wyrzucanie „jedzenia” zwierzętom. Na próżno…

-
Choć psy nie pałały wielką miłością do naszych kotów i kiedy nas mijały patrzyły w naszym kierunku nieprzyjażnie, to jednak znalazł się wśród nich, jeden, mały „Black and White”, który demonstrował odrębne uczucie. Przechodząc, koło naszego płotu, zawsze przodem, daleko wyprzedzając swoją panią, przystawał na kilka chwil, nastawiając prosto swoje czarne uszy, by przysłuchać się co u nas się dzieje. Lubiłam go bardzo. Miał czarne oczy, którymi penetrował głęboko nasze dusze.

Tego dnia, Fred, bo tak miał on na imię, wyszedł na spacer w towarzystwie dwóch pań (mamy i cioci swojej pani). Szedł z wolna i był bardzo smutny. Sądziłam, że to z powodu rozłąki. Jego pani musiała wyjechać.
Jedna z pań mu towarzyszących, doszła do mnie i zwierzyła się, że Fred nie czuje się dobrze. Całą noc wymiotował i miał biegunkę. Nie wiedziałam co powiedzieć. Moja kotka też nie czuła się za dobrze.

Był to ostatni spacer Freda. Więcej go już nie widziałam. Po tygodniu, jedna z pań, widząc mnie w ogródku doszła do mnie i zażenowana, szepnęła: „Freda już nie ma i dodała”, normalnym głosem: miał raka – wcale się nie zatruł, powiedziała jakby z dumą, patrząc w stronę domu NOWYCH.

Miejsce, na które Nowi zrzucali żarcie było uprzątnięte.

Lato i jesień minęły spokojnie. Pozostałe przy życiu koty zapomniały o „stołówce”, szczególnie nasz czarno-biały kocurek Winter. On, jak i nasza kotka, której w gardle utknęła gałązka pechowego rzepu, też w tym samym dniu co ona okaleczył swój pyszczek. Wygłądało, z początku na niegrożne skaleczenie. Zimą, jednak, kiedy włączyliśmy kaloryfery i kiedy koty zaczęły się na nich kłaść okazało się, że z ran niezupełnie zagojonych zaczęła się sączyć – ciemna, gęsta krew.

I jeszcze raz, powtórzyły się jazdy do lekarzy.
Zabieg się nie udał. Od dziesiątej rano, przez cały dzień, wieczór, noc Winter walczył o życie. Nad ranem o czwartej wybudził się z narkozy, zrobił parę chwiejnych kroków – to wszystko….

III.

Z początkiem wakacji do Nowych przyjechały wnuki. Dwóch chłopaków w wieku około 13 – 14 lat.
Strasznie się nudzili.

Krążyli po ogrodzie, rzucając jak to chłopaki, czym popadnie w schody NOWEJ.

Przegonieni z ogrodu, rozglądali się po okolicy i naturalnie natrafili na nasze koty. Rozbawili się. Jednak, teren gliniasty i wciąż zabłocone buty musiały się babci nie za bardzo spodobać.
Wrócili do ogrodu. I dalej się nudzili.
Ale nie za długo.

Zbierałam fasolkę szparagową, kiedy dotarły do mnie głośne pokrzykiwania chłopaków.
Wyszłam przed furtkę i zobaczyłam jak rzucają przez płot coś białego nawołując mojego rudego kota. Chciałam podejść bliżej, ale widziałam jak żartują sobie ze mnie. Czuli się pewnie. Sąsiad podawał im dodatkową amunicję, którą, właśnie dopiero co, odebrał z rąk swojej żony.
Humory wróciły. Babcia już nie furczała, że chłopcy brudzą jej schody. Zjednoczeni, radowali się
chwilą!


IV.

Chichoty ustały. Dzieci wyjechały. Ja odetchnęłam z ulgą. Babcia też wyjechała. Pozostał jedynie dziadek, ale on, sam, stawał się jakby innym człowiekiem - na szczęście moich kotów.

Dwa tygodnie – tyle trwało to szczęście.

Wróciła Nowa. Sprowadziła nowego ogrodnika.
Moje koty bały się go i nawet zapomniały, że ktoś stamtąd coś im rzucał.

V.
Pozostały mi trzy koty. Cieszyłam się, że żyją, a one, że je kochamy.


W południe, biegnąc co tchu wpadła przez otwarte na oścież drzwi balkonowe nasza Kamilka.
W pyszczku niosła kawałki starej, pociętej w kwadrat skórki od słoniny.
Resztę zwymiotowała.

Zdenerwowana, zamknęłam ją w domu i poszłam wzdłuż płotu sąsiadki zobaczyć skąd to miała.
Przy płocie nic nie leżało.
Kiedy już miałam zawrócić uwagę moją przyciągnął smród jaki dochodził zza płotu. Przystanęłam i zobaczyłam w ogrodzie sąsiadki wykopany dół a w nim powyrzucane resztki z jedzenia.

Sądziłam, że przeczekam kilka dni.” Ogrodnik przykryje je chwastem „– pocieszałam się. Ale nie. Chwasty i ziemię z kopca po wykopanym dole przewiózł taczką na naszą drogę i wyrzucił pod mój śmietnik.
Byłam wciekła, zrobił to w czasie, kiedy wracałam do siebie.

Nie wytrzymałam i zwróciłam mu uwagę, „ jeśli wyrzuca chwasty sąsiadki, czy ziemię to niech je wyrzuca na jej stronę.”

Na drugi dzień, rano zobaczyłam jak pan ten załatwia się niedaleko mojego płotu.
(obrzydliwe).


VI.

Był to początek lawiny reakcji, której końca naprawdę się nie spodziewałam.

Bardzo chciałam porozmawiać z Nowymi; wytłumaczyć sytuację. Pamiętałam jednak ich reakcje. Milczałam…

Czy miałam trzymać moje koty w zamknięciu?
Było bardzo gorąco. W domu temperatura przekraczała 40 stopni.
Nie mogłam już dłużej więzić moich kotów.


Rano otworzyłam szeroko drzwi do ogrodu, koty były wolne.

Przed wieczorem wróciły, pogodne, zadowolone.
Na drugi dzień, też je puściłam. Wyszłam zaraz za nimi podlać kwiaty.

Przy otwartej furtce sąsiadki Nowej stał ogrodnik, ku niemu biegły co tchu moje dwa koty z łebkami wpatrzonymi w jego ręce.
Ogrodnik zauważył mnie, spuścił głowę i unikając mojego spojrzenia odwrócił się by odejść. Moje koty przyśpieszyły, by go dogonić.

Zdążyłam jednak do niego podejść i zapytać: >co się tu dzieje? Dlaczego pan wabi moje koty?
Proszę nie wabić ich. Bardzo proszę – dziękuję<.

W tym czasie Kamila i Kevin powróciły do naszego ogrodu.
Odwróciłam się i ruszyłam za nimi. Dochodziły mnie głośne, obelżywe wyzwiska i pogróżki żądne zemsty.
……………..


Lato trwało. Kevin i Kamila przechorowali swoją wizytę. Ich nabrzmiałe boczki „odpuchły”. Zapowiadał się kolejny, piękny dzień. Niestety – słoneczny. Niestety, bo znaczyło to, że znowu w domu temperatura będzie nie do wytrzymania. Widziałam jednak światełko nadziei.

Moja córka wracała z wakacji. Nie będę sama! W razie czego, poprze mnie. Żli ludzie boją się młodych, liczą się z nimi.
Będzie dobrze.

Tuż po telefonie i słowach: „jestem już w Szczecinie za chwilę będę w domu” – odważyłam się puścić jeszcze raz, wolno moje koty!

Samochód, którym wracała moja córka podjechał, pod nasz dom. Po drugiej stronie, przy płocie Nowych stanął czerwony samochód ogrodnika.

Kamila usłyszałą ‘ruch’ samochodów. Rozpoznała głos córki.
Witaniu nie było końca.
Z radości wskakiwała na rosnące w naszym ogrodzie brzozy. Wdrapywała się na sam ich czubek.
Dawała z siebie wszystko.

Wieczorem była uczta. Byliśmy szczęśliwi! Po kolacji, jak zwykle, rozległ się charakterystyczny głos tarcia ślizgających się po panelach opuszek kocich łap…

Tej nocy spaliśmy wszyscy krótko. Obudziliśmy się wcześnie rano. Po śniadaniu wyszliśmy do ogrodu.

Jak zwykle nie ominęliśmy „zwiedzania”, zawsze coś się w nim zmieniało.
W obchodzie towarzyszyły nam nasze koty. W pewnym momencie zauważyłam brak Kamili.
Zdążyliśmy zobaczyć jak biegnąc przechodziła przez bramkę sąsiadów, tych nowych.
Zniknęła za ich domem na parę chwil i po kilku minutach wróciła.
Z trwogą obejrzałyśmy jej pyszczek; czy czegoś nie zdążyła przez ten czas zjeść. Serce przestało mi bić, kiedy zobaczyłam na jej drobnych wargach żółto-brązową pianę…

Zmęczeni, położyliśmy się wcześnie spać. Rano, córka poszła do pracy a ja krzątałam się jak zwykle po domu. Kiedy przyszedł czas na śniadanie kotów zobaczyłam rzecz dziwną.
Kamila zeskakując z pufy ściągnęła jednym ruchem tylnie łapki pod siebie. Zrozumiałam, że jest żle.
Myślałam, że jej przejdzie. Jednak nie.

Walka o życie trwała – długo… Zaatakowana wątroba i nerki dewastowały organizm.

I przyszedł ten dzień.

„Umarła” inaczej. - Lekarz ją uśpił.

Dopiero, kiedy przełożył ją na drugi bok by wstrzyknąć jej ‘śmierć’, a ona uniosła swoją główkę patrząc prosto mu w oczy, zdziwił się, że była tak lekka.


Teraz, machinalnie zaczął ją badać, odchodziła; zrobił jeszcze jeden zastrzyk i wyszedł.

>Są koty, które usypiamy w wieku dwóch<- lat, powiedział na pożegnanie
i dodał: to było zatrucie…<

Do wiadomości:
Osób zainteresowanych
Powrót do góry
martan
08 maj 2012 : 21:29

Zarejestrowany #102
Dołączył: 09 wrz 2008 : 17:14
postów: 286
Bardzo przykra historia. Tak się zastanawiałam, czy podejrzenia, że sąsiadka zatruwa okoliczne koty można gdzieś zgłosić (może czas, żeby ktoś zrobił z nią porządek), ale nie kojarzę, gdzie można byłoby takie skargi składać. Może warto popytać innych sąsiadów z kotami, czy oni też mają taki problem i razem coś wymyślić. W grupie siła! Głowa do góry:)
Powrót do góry
tiger
28 cze 2012 : 09:41
Zarejestrowany #747
Dołączył: 11 kwi 2012 : 06:34
postów: 3
a ja mam nadzieję, ze ta kobieta jeśli skrzywdziła te zwierzaki w mniej lub bardziej bezpośredni sposób zejdzie z tego świata w takich samych męczarniach odprowadzana wzrokiem tych biednych zwierząt.Nigdy nie zrozumiem i nie znajdę wytłumaczenia dla ludzi okrutnych wobec zwierzaków. Uwalam, ze należy to zgłosić na policje. Polskie prawo gwarantuje zwierzętom ochronę.

[ Edytowany 29 cze 2012 : 05:50 ]

Powrót do góry
bp0
19 mar 2015 : 09:39
Zarejestrowany #5465
Dołączył: 10 mar 2015 : 10:56
postów: 1
Okrucieństwo ludzkie nie zna granic.Ja ostatnio podczas wizyty kontrolnej u weterynarza(zdjęcie RTG) dowiedziałam się,że nasz pies(który czasem wypuszcza się na krótka wędrówkę po Mierzynie)został kilka razy POSTRZELONY.W jego ciele widać wyraźnie 4-5 śrutów,które utknęły na dobre.Myślę ,że to ktoś z tych przemiłych sąsiadów na pokaz.Niech się ludzie zastanowią co robią i jaką rozpacz mogą wywołać w czyimś domu.Nasz pies się wylizał,zresztą on już dużo przeżył(córka zabrała go ze schroniska).To mały kundel,który broni swojego(naszego terytorium-podwórka),szczeka,bo taka jest jego natura,ale to i tak przyjemniejsze niż bezcelowe kłapanie jadaczkami niektórych ludzi.Ludzie zestresowani wszystko chcą sobie podporządkować,nie jestesmy pępkami świata,tylko małą jego częścią.Nigdy tego nie zrozumię,jak można bezkarnie strzelać do zwierzęcia i patrzyć jak sie zwija z bólu i cierpi.Nasza egzystencja zatacza koło,zło które ktoś wyrządził zawsze wraca(oby ze zdwojona siłą)
Powrót do góry
 

Przejdź do:     Powrót do góry

Kanały informacyjne: RSS 0.92 Kanały informacyjne: RSS 2.0 Kanały informacyjne: RDF
Powered by e107 Forum System